- Jeśli ktoś polecał kiedyś Żuławy do zwiedzania, to ewentualnie w okresie wakacyjnym, kajakiem albo rowerem. W listopadzie jest szaro, buro i ponuro, a do tego jest bagniście i lepiej wybierać się na spacery w kaloszach. Mi się ten krajobraz bardzo podoba, daleko widać horyzont, ale to trzeba nauczyć się doceniać. A teraz Żuławy robią się modne. Obserwuję taki trend, że ludzie z Trójmiasta kupują stare domostwa poniemieckie, drewniane, podcieniowe i remontują je, również dostając ministerialne dotacje. Potencjał tego regionu tkwi w ludziach, i to widzę w moich badaniach. Rozmowy z ludźmi i to, jak ci ludzie ten region przekształcają, jak wykorzystują zasoby kultury, które już tu są. Dom podcieniowy w Cyganku–Żelichowie został zaadaptowany na gospodę, gdzie serwuje się dania inspirowane kuchnią mennonicką, a także podaje się ser Werderkäse czy kiełbasę mennonicką. Ale oprócz tego w menu znajdziemy babkę ziemniaczaną, która nawiązuje do powojennej historii osadników z Kresów. Powstają takie hybrydy kulturowe – element kresowy z elementem mennonickim. Jeżdżąc po Żuławach rowerami, trafiliśmy kiedyś w miejscowości Władysławowo pod Elblągiem na stowarzyszenie, którego członkinie założyły stroje inspirowane strojami mennonitów i serwowały pierogi inspirowane z kolei przepisami babci z Kresów. To pokazuje istotę Żuław - tutaj rzeczywiście ścierają się, mieszają i łączą elementy kultury. W ten sposób powstaje coś nowego.
Mieszkańcy Żuław często porównują się z Kaszubami i Kociewiakami, bo tam jest bardzo wyraźna kultura i wielopokoleniowe tradycje. A na Żuławach mieszkańcy też chcą mieć na przykład swój strój ludowy. Najlepiej, żeby był kolorowy, bo kobiety z Kaszub i Kociewia na przeglądach mają kolorowe stroje. Często dostaję zapytania z kół gospodyń wiejskich o to, jak wyglądał tradycyjny strój żuławski, bo chciałyby sobie taki uszyć. Na Żuławach tak naprawdę ten strój się po prostu nie wykształcił.
- Dlaczego?
- Są różne teorie. Jedna z nich mówi, że chłopi, gburzy, byli tak zamożni, że nie czuli potrzeby zaznaczania przynależności jakimiś strojami, na przykład nie wytwarzali haftów. Na Kaszubach ten kolorowy haft został zapoczątkowany przez Teodorę Gulkowską po to, żeby ludność w jakiś sposób mogła dodatkowo zarobkować. Tutaj rzeczywiście - patrząc na Żuławy Gdańskie - niejeden gospodarz był bardziej zamożny niż mieszczanie gdańscy, więc nikt nie czuł potrzeby zaznaczania przynależności do Żuław haftem lub zarabiania na nim. Na początku XX wieku powstał pomysł stworzenia haftu żuławskiego. Jego motywem przewodnim jest pałka wodna nawiązująca do krajobrazu. Ale to się nie przyjęło.
Różne społeczności szukają innych form wyrazu. Kobiecy strój mennonicki znajduje się w Żuławskim Parku Historycznym. To strój w ciemnej kolorystyce, z białym czepkiem. Strojów protestanckich nie wyróżniał zbytek i krzykliwe kolory. I taki strój nie jest atrakcyjny, nie przykuwa wzroku na imprezach, więc siłą rzeczy tworzy się takie misz-masze inspirowane innymi regionami. I to dobrze oddaje specyfikę Żuław, bo są tu ludzie pochodzący i z obszaru krakowskiego, i z lubelskiego. Ja, jako etnolog, przyglądam się temu i nie oceniam. Jestem ciekawa wręcz, co z tego będzie. Może za 100 lat okaże się, że z tych pomysłów wytworzy się „oryginalny” strój żuławski?
Silne sąsiedztwo Kaszub powoduje potrzebę budowania żuławskiej tożsamości, wywołuje chęć zaznaczenia jej w jakiś sposób. Chociaż nie mamy swojego języka, nie mamy stroju. Nie ma też gwary, która występuje już na Powiślu. Mówi się o gwarze malborskiej, ale to już inna specyfika kulturowa. Gospodarze na Żuławach posługiwali się dolnoniemieckim, którym oczywiście po ich wyjeździe po wojnie nikt tu się nie posługiwał i nawet nie chciałby go używać. W okresie przedwojennym dużo osób z Kaszub jako pracownicy sezonowi przyjeżdżało pracować u tzw. bauerów. Oni po wojnie czasem tu pozostawali.
- To, o czym Pani mówi, brzmi jak bajka o wielokulturowości, ale przecież początki współżycia tak różnych ludzi na obcej ziemi na pewno nie były takie kolorowe.
- Na początku nie było to łatwe - istniało wiele stereotypów, na przykład mówiono, że ci z kieleckiego to złodzieje, przyjechali z „piasków” się dorobić, znowu inni to „bose Antki”, a osadnicy zza Buga to „zabugole”. To była dość skomplikowana historia wzajemnych stosunków. Jedna z moich starszych rozmówczyń z mojej rodzinnej miejscowości, pochodząca z Wołynia, powiedziała: „Nie lubiliśmy tych z kieleckiego, ale potem wszyscy i tak się pogodzili, jak przyszło do żeniaczki”. To wszystko się z czasem mieszało, zacierało i życie toczyło się dalej, a lekarstwem na waśnie była miłość.